To ja może wrzucę jakieś obrazki, przedstawiające w moim nieskromnym mniemaniu szeroko pojęty "fun", jaki kiedyś 2238 oferowało. Szkoda, że w najlepszym okresie nie wiedziałem jeszcze, jak się wygodnie robi screeny. Rozdzielczość po hipstersku 800x600, kiedyś naprawdę na takiej grałem.
Bieganie w losowe encountery za skałkami, czasami jakiś uprzejmy człowiek parkował krowi wózek przy fibersach. Rozkwit botów, autoklikerów i wirtualnych maszyn datuje się mniej więcej na okres, kiedy wprowadzono 12 minut cooldownu między jednym a drugim machnięciem młotka. Ja wtedy jeszcze nie znałem tych pożytecznych narzędzi i próbowałem kopać ręcznie, bez ułatwiaczy. Poproszę medal z kartofla.
Bazar w NCR wyglądał kiedyś mniej więcej tak i nie o rozmieszczenie krzesełek chodzi. Parano, jeden z moich sensejów, grał jeszcze wtedy namiętnie.
Polowania w turach, taki Fallout tylko w towarzystwie (bo Fallout to m.in. walka turowa, cokolwiek małpy sobie stękają), na przykład tutaj w towarzystwie największego turbonuba z Południa. Przeciętni NPCe dawali się wtedy poskładać byle strzelbą, zostawiali wagony dobra, rozbestwiony obfitością wybierałem tylko co lepsze kąski.
Jak tury, to i pułapki w turach. To nie jest cała populacja serwera zebrana w jednym encounterze, w co teraz trudno uwierzyć.
Wtedy narodził się styl trollingu o nazwie Spartanie. Skuteczność mizerna, ale ileż radochy, jak się w końcu udało coś rozkręcić. Science w turach już nie działa, to może być ten zjebany ficzer, którego zjebaństwa jestem jakoby przyczyną. Mea maxima culpa, ale cholera, to było takie zabawne, ten płacz rozkręconych znaczy.
Do zabicia pojedynczego Anklavmenscha nie trzeba było dedykowanego cripplera, HtH trolla czy czegoś tam ani dual loga, wystarczył snajper, BG i drwal, wszystko nubskie oczywiście.
Pozostając w klimatach beznadziejnych ludzików - dedykowany pokrak pod flamera, do palenia wieśniaków i krów jak znalazł. Perk Pyromaniac ewoluował i można było potem wziąć podwójną dawkę, ale ze względu na śmieszny zasięg flamera nikt normalny sobie nie zawracał tym głowy.
There is a house in New Orleans they call a Rising Sun.
Ale 2238 to nie tylko walka (podobno teraz nawet tego już za bardzo się nie da). Zasada pierwsza: nigdy nie rozmawiaj o Fight Clubie.
A właściwie jebać zasady.
Cannonball Run uważam za zakończony. Wtedy podwójny Pathfinder - dobra nazwa na koktajl bazujący na spirytusie swoją drogą - to był szpan we wsi, potem po którymś nerfie nie miał już żadnego zastosowania i tak pozostało.
Miejsce, które zniknęło. Komu przeszkadzało - nie wiem. Potem wróciło, ale w międzyczasie wszyscy zdążyli o nim zapomnieć.
Czosnek to stan umysłu. Ale nawet oni próbowali, przynajmniej niektórzy.
On też próbował, niestety po raz drugi nie znalazł krowy.
Gromadzenie itanzów ...
... i kapsli ...
... jeszcze nigdy nie było takie proste. Zostało więc znerfione i wreszcie pojawił się realizm. Wraz z nim zniknęła połowa graczy. Kto to widział, żeby gra była lekka, łatwa i przyjemna.
Cóż zatem pozostaje? Praca u podstaw, zgodnie z ideałami pozytywizmu.
Można też korzystać z przewagi liczebno-ogniowej i masakrować NPCów, to się nazywało PvE. Itanzy już nie wypadały ...
... a jeżeli jakieś jednak wypadały, to były one śmieszno-straszne. Na przykład kije i kamienie, zgodnie z przepowiednią Alberta Einsteina.
Nawet teoretycznie mocniejszy przeciwnik zostawiał po sobie coś w rodzaju niemego szyderstwa, kiedy obszukało się stygnące zwłoki.
Zostało jeszcze stare dobre PvP, na przykład w New Reno, kolebce bezprawia, zbrodni i występku. Nieraz najlepszą taktyką było zwyczajnie zignorować niemrawego agresora, wzgardliwie odwróciwszy się doń plecami.
Zadanie na trzy z plusem - połącz kropki.
No, i to był fun. Był, nie ma, to i graczy nie ma. Prawda że proste?